PKS Staszów musi oddać milion

Milion złotych musi zapłacić PKS Staszów samorządowi województwa za niesłusznie pobrane dopłaty do ulgowych biletów. - To może oznaczać upadłość tej firmy - przyznaje wicemarszałek Zdzisław Wrzałka.

Chodzi o pieniądze wypłacane przez samorząd województwa jako dopłaty do biletów ulgowych, które kupują np. uczniowie. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że od 1 stycznia 2007 roku do końca marca 2010 r. PKS Staszów niesłusznie pobrał około miliona złotych. - Z dokumentów otrzymanych z NIK wynika, że przewoźnik powinien zwrócić te pieniądze, a samorząd województwa powinien je wyegzekwować - mówi wicemarszałek Zdzisław Wrzałka.

Dla samorządu to bardzo niezręczna sytuacja. - Z jednej strony chodzi o publiczne pieniądze, a z drugiej odzyskanie tych środków może oznaczać upadłość firmy w mieście, w którym już teraz bezrobocie jest duże - tłumaczy Wrzałka.

Dlatego trwają negocjacje w tej sprawie, kilka dni temu debatowano nad nią ze związkowcami. Przedstawiciele firmy chcą, żeby samorząd umorzył całą kwotę. - Ale nie jest to takie proste. Tylko około 300 tys. zł pochodziło z budżetu województwa i my też możemy odpowiadać przed NIK. Reszta to środki skarbu państwa przekazane za naszym pośrednictwem. W ich przypadku nie może być mowy o umorzeniu - tłumaczy wicemarszałek.

Władze staszowskiego PKS-u nie zamierzają dobrowolnie oddawać pieniędzy. - Naszym zdaniem NIK nie do końca miał rację nakazując zwrot dopłat do biletów ulgowych. Usługę przewozu wykonaliśmy solidnie, ponieśliśmy koszty i zastosowaliśmy ulgi do biletów. Jeżeli oddamy to, co nakazuje NIK okaże się, że usługę wykonaliśmy ze stratą. Uważam, że takie potraktowanie nas narusza zasady równości podmiotów gospodarczych działających na rynku przewozów. W podobny sposób dopłaty dostawali też inni przewoźnicy, które skontrolował NIK. Ale to my mamy płacić - twierdzi Andrzej Abramowicz, od listopada ubiegłego roku prezes PKS w Staszowie. Relacjonuje, że kontrolerzy mieli zastrzeżenia np. do faktu, że dzieci wysiadały poza wyznaczonymi przystankami. Poprzedni prezes firmy odwołał się od raportu pokontrolnego, ale z drogi sądowej już nie skorzystał.

- Z opinii prawników wynika, że nakaz NIK nie może być dla nas podstawą do zapłaty. Ruch jest raczej po stronie marszałka województwa, który jeśłi chce, żeby zniknęła kolejna firma, to może przeprowadzić egzekucję. Ale to też odbędzie się na drodze sądowej i potrwa - dodaje Abramowicz. Przyznaje, że firma zatrudniająca ok. 180 osób jest w trudnej sytuacji. - Jak większość PKS-ów w Polsce. Dlatego w grudniu wystąpiliśmy do Ministra Skarbu Państwa o pomoc publiczną na restrukturyzację przedsiębiorstwa i nasz wniosek ma szanse powodzenia. Uzyskanie pomocy pozwoli spółce odzyskać dobrą kondycje na wiele lat - twierdzi.

Tadeusz Poddębniak, dyrektor kieleckiej delegatury NIK nie chce komentować sprawy. - Formalnie postępowanie jeszcze trwa - mówi Poddębniak.

To nie pierwszy przypadek, gdy urząd marszałkowski domaga się zwrotu niesłusznie pobranych dopłat do biletów ulgowych. Około 800 tys. zł wyłudził PKS Kielce. Cześć pieniędzy już odzyskano, ale toczą się kolejne postępowania sądowe.

Autor: Marcin Sztandera
Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce